Wracam!
Tak, proszę Szanownych Czytelników. Zrobiłam sobie ponad półroczną
przerwę w prowadzeniu bloga i, szczerze mówiąc, byłam przekonana, że już nie
wrócę. Złożyło się na to kilka powodów: pierwszy to permanentny brak czasu, bo
przy normalnej pracy, rodzinie, z którą – co by nie powiedzieć – lubię spędzać
czas, oraz innych ulubionych zajęciach, okazało się, że na blogowanie już
materii nie starcza. Ale o ile czas jakoś bym znalazła, gdybym naprawdę chciała,
to drugi powód skutecznie mnie odciągał od gotowania: otóż przestało mi się
chcieć. Wiadomo przecież, że nie gotuję restauracyjnie i nawet nie mam takich
zapędów. Mam normalną czteroosobową rodzinę, kupuję w tych samych sklepach, co
wszyscy i z oczywistych powodów nie zacznę nagle serwować filetów z tuńczyka i
kumkwatów w syropie. Z drugiej strony wrzucanie przepisu na zupę, w którym
zmieniłam jeden składnik, zgodnie z tym, co było w lodówce przestało mieć dla
mnie jakikolwiek sens.
I tu z pomocą przyszły mi książki.
Moja biblioteczka, chociaż zdecydowanie zbyt mała, jak na
moje wymagania (z pomocą przychodzą na szczęście biblioteki publiczne), milutko
się rozrasta, przy czym od kilku lat z upodobaniem inwestuję w książki
kulinarne. Przeglądając po raz setny „Ciasta” Michaela Roux (napisałabym „Jajka”,
bo jest ciekawsza, ale nie chcę być źle zrozumiana) uświadomiłam sobie, że na
półkach stoi sporo tomów, z których nie skorzystałam ani razu. Ani jedna
receptura z wielu grubych tomiszczy nie doczekała się realizacji. Owszem, są
też takie, według których gotowałam niejednokrotnie, ale w większości
przypadków kończy się na tym, że przeglądam, czasem nawet zaznaczam karteczkami
co ciekawsze przepisy, a potem odstawiam na półkę i gotuję coś przypadkowego.
Bo w warzywniaku były ładne bakłażany. Albo kalafior wyglądał zachęcająco.
Dlatego, niniejszym, niczym bohaterka filmu „Julia &
Julia” zobowiązuję się do przygotowania przynajmniej jednej potrawy z każdej z
moich książek kucharskich. Przy czym od razu mówię, że absolutnie nie ma mowy o
limitach czasowych, bo książek mam jakoś strasznie dużo, idzie jesień i zima,
będzie ciemno i nie będę jak miała robić zdjęć i w ogóle nadal nie zamierzam
rezygnować z partyjki „Monopoly Deal” z synem, a prasowanie samo się nie zrobi.
Niemniej zamierzam się tu pojawiać regularnie.
I skoro ostateczny impuls do reaktywacji mojej obecności na
Dwóch Chochelkach dał film „Julia & Julia”, to zacznę właśnie od książki „Gotuj
z Julią”, bo ostatnio nabyłam niezwykle okazyjnie e-book Julii Child. Przygotowałam
omlet, na widok którego moja córka zakrzyknęła „Jak ładnie ci wyszedł, mamo!” i
chcę się z Wami podzielić rewelacyjną metodą przygotowywania tej potrawy.
Oczywiście od razu udowodnię, że nie zamierzam trzymać się jakichkolwiek zasad
i wstawię filmik, na którym boska Julia pokazuje jak najprościej i najpiękniej
zrobić omlet, a sama się w tym czasie poobijam. Zresztą córka właśnie domaga
się wieczornego czytania.
Teraz już wreszcie kończę, bo się rozpisałam. Czy chcecie,
żebym przy okazji trochę opowiadała o książkach kucharskich, które stoją u mnie
na półkach, czy mam ograniczać słowotok?
Z drugiej strony, zawsze możecie pominąć wszystkie
wynurzenia we wstępie i po prostu zacząć gotować.
A teraz: omlet.
Obiecuję, że będę się pojawiać w miarę regularnie.
Chochelka Grubsza
Składniki:
- 2-3 jajka
- sól, ewentualnie pieprz
- masło
- opcjonalnie: łyżeczka mleka
Sposób przygotowania:
Dwie najważniejsze rzeczy są następujące: po pierwsze - dobrać sobie patelnię odpowiedniej wielkości,
moja ma średnicę niewiele ponad 20 cm (z tych średnich) i jest w sam raz do
dwóch jajek. Po drugie – odpowiednio potrząsać patelnia. Długie lata smażyłam
omlety podgarniając jajka łopatką i chyba już nigdy nie wrócę do tej metody.
Rozgrzewam patelnię. W tym czasie roztrzepuję w miseczce
jajka z solą, ewentualnie pieprzem i mlekiem. Gdy patelnia jest już gorąca,
roztapiam na niej masło tak, by tłuszczem pokryte były także boki patelni.
Wylewam jajka i lekko potrząsam patelnią, żeby dobrze się
rozprowadziły. A potem stosuję „metodę szarpaną”, jak nazywa to Julia. Czyli
nie tyle podrzucam omlet, co gwałtownym ruchem przyciągam do siebie patelnię. I rzeczywiście, omlet składa się właśnie tak, jak pokazuje to Julia. Zobaczcie.
Obiecuję oczywiście, że to pierwszy i ostatni raz, gdy
wstawiam film zamiast sama wszystko opowiedzieć. Ale naprawdę uważam, że trzeba
tę metodę rozpowszechniać.
Trzeba przyznać ,że film o Julii Child daję małego motywującego kopa i zachęca do realizowania się w kuchni. U niektórych kończy się to niestety tylko na wielkich planach, widzę ,jednak ,że Pani znalazła zapał i chęci do tego,żeby jednak utrzymać tą motywację na dłużej. Trzymam za Panią kciuki i życzę przyjemnego gotowania ( oraz publikowania postów oczywiście). Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńOglądałam ten film i byłam pod wrażeniem:)
OdpowiedzUsuńCiekawy pomysł z wykorzystaniem kolejnych przepisów z książek kucharskich.
Powodzenia:)
W żadnym razie nie ograniczaj słowotoku, czyta się bardzo fajnie. Lubię nowe, inspirujące przepisy, bo są one kwintesencją kulinarnego bloga, ale ciekawy wstęp do receptury jak i ładne zdjęcia przyciągają dodatkowo, inspirują, zachęcają:-) Uważam je za dodatkowy atut!
OdpowiedzUsuńAle zbieg okoliczności: chwilę przed moim wyjazdem robiliśmy z Krzyśkiem sobie omlety z przepisu z książki kucharskiej i rozmawialiśmy o tym, jaka powinna być technika przygotowania tego niby prostego, a jednak trudnego dania :). Koniecznie muszę wypróbować technikę Julii. W tym miesiącu takie przepisy na jedną osobę mi się przydadzą.
OdpowiedzUsuń